poniedziałek, 24 października 2016

Recenzja: Kerstin Gier „Czerwień Rubinu” (Trylogia Czasu #1)


Nie wiem, czy jestem w ciąży, czy zaraz mnie przeniesie w czasie

Czy tylko ja mam problem z zapamiętaniem tytułu książki, którą akurat czytam? Przysięgam, że w połowie pisania recenzji zorientowałam się, że zamiast „Czerwień rubinu” z cztery razy napisałam „Czerwień szafiru” (co ma tylko sens, gdy zna się tytuł drugiej części, mianowicie „Błękit szafiru”), a później z uporem wklepywałam ”Czerwony rubin” (co ma już większy sens). To samo miałam z „Szóstką wron” - jak dla mnie to było „Sześć Wron” i tyle. No ale ja nie o tym dzisiaj.




 Gwendolyn Shepard – cóż za imię, od razu je pokochałam! - na pierwszy rzut oka jest całkiem przeciętną nastolatką, pomijając fakt, że w jej rodzinie od pokoleń występuje pewna raczej niecodzienna umiejętność. Do tej pory wszyscy uważali, że to Charlotta, kuzynka Gwen, została szczęśliwą posiadaczką genu pozwalającego podróżować w czasie. Wszakże Isaac Newton nie mógł się mylić i dokładnie wyliczył, kiedy na świecie pojawi się Rubin. Gwen wcale nie zazdrości kuzynce, która całe życie jest przygotowywana do przeskoków w czasie. Dziewczyna, zamiast mieć normalne dzieciństwo, uczy się języków, fechtunku i misteriów (cokolwiek to znaczy, Gwen nie jest pewna), a tymczasem Gwen może być zwyczajną nastolatką, która nie musi się martwić, że nagle dokona skoku w przeszłość na oczach całej klasy i będzie musiała odczekać cztery godziny na powrót do teraźniejszości. Do czasu. Pewnego dnia dziewczyna dostaje mdłości i bardzo źle się czuje, co zwiastuje najgorsze – Newton jednak się pomylił! (Jak dla mnie są to oznaki ciąży, a nie zdolności przenoszenia się w czasie, ale co ja tam wiem – nigdy nie doświadczyłam żadnej z tych dwóch rzeczy, więc ekspertem nie jestem.) Co więcej, okazuje się, że wizyty w przeszłości wcale nie są fajną sprawą, kiedy grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo, a u boku masz gburowatego Gideona, który podkochuje się w twojej nadętej kuzynce (ale przynajmniej jest przystojny).



„Czerwony Rubin” to idealna lektura „na oderwanie się”. Jak dla mnie stanowiła znakomity przerywnik pomiędzy moimi zwyczajowymi wyborami. Po pierwsze, kto nie lubi podróży w czasie? Mnie się osobiście podoba ten wątek, jednak do tej pory nie znalazłam (jeszcze) żadnej porządnej książki na ten temat (Outlander był rozczarowaniem, chociaż prawdą jest, że nie dałam mu szansy – nawet nie skończyłam pierwszego tomu. Rozwalił mnie wątek o młodej dziewoi, która w kilka godzin po porodzie żwawo wsiadła na konia, by odbić brata z więzienia). Po drugie, bardzo polubiłam główną bohaterkę. Cóż, czego się spodziewać po posiadaczce tak wspaniałego imienia. Myślę, że sięgnę po kontynuację, nawet jeśli za rok nie będę pamiętała fabuły. Muszę sobie przybić piątkę, bo ostatnio wybieram książki, w których naprawdę da się lubić głównych bohaterów. Często mam z tym problem, bo mnie wkurzają, a tu proszę. Brawo ja!


TRYLOGIA CZASU

CZERWIEŃ RUBINU | BŁĘKIT SZAFIRU | ZIELEŃ SZMARAGDU



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz